poniedziałek, 20 czerwca 2011

Szanty

Niby ogromnym fanem szant nigdy nie byłem - zawsze kojarzyły mi ze śmierdzącymi piwem dziadami w rozciągniętych golfach i zapachem zbutwiałego drewna. Pływać też nie pływam, więc jakiejkolwiek nici sympatii, czy porozumienia nie znajdowałem.
Musze jednak przyznać, że po ostatniej sobocie moja perspektywa uległa zmianie.

Wolny wieczór po pracowitym tygodniu, pogoda dopisywała, więc czemu nie wybrać się z Beatą i znajomymi (Michałem i Moniką) na mały spacer po Gdańsku. Chodząc to tu, to tam zaszliśmy do Mariny przy Motławie – nie bez wiedzy co będzie się tam działo. Tak trafiliśmy na koncert Kamila Badziocha „i innych”;) Ów osobę miałem okazję już poznać, więc wcześnie wspomniane skojarzenie odpadło w przedbiegach. Co do samego koncertu to „wciągnęło mnie”. Trzy godziny spędziłem śpiewając razem z muzykami, z otrzymanego śpiewnika. Uśmiałem się przy tym okrutnie widząc co niektóre popisy współbiesiadników. Przy okazji w jednym z konkursów zgarnąłem całkiem miło wyglądającą flaszkę, więc było nieźle. Jednak to co najbardziej zapadło mi w pamięci to, to jak pod sam koniec koncertu. Ludzie jakby zaczarowani (może też trochę promilami;) zaczęli tańczyć przed sceną i obok niej. Powstała jakaś niesamowita energia unosząca człowieka na duchu. Wszyscy roześmiani, może trochę kiwający się na prawo i lewo. Niemniej naprawdę duża grupa widzów ruszyła by sobie potańczyć razem. Wspaniałe przeżycie i magia. Myślę, że po tych wydarzeniach mój stereotyp upadł ostatecznie i nie raz z chęcią wybiorę się by pośpiewać sobie trochę szant.





Brak komentarzy :

Prześlij komentarz