sobota, 24 września 2011

Indonezja

Co się stało z naszym lotem do Dżakarty? - pytam na lotnisku. Miał być, a nie widzę go na tabeli odlotów? Tak rozpoczął się nasz krótki pobyt Singapurze. Cała historia skończyła się dobrze. Nasz samolot był i odleciał planowo, ale zdaje się, że ktoś nie zaktualizował tabeli odlotów na tyle szybko by zmącić nasz spokój.
Dzisiaj wydaje mi się to jednak tylko wstępem do tego co miało nas spotkać w Dżakarcie. To miasto zapadnie mi na długo w pamięci jako jednen z najbardziej odstraszających molochów ze szkła, betonu i wszelkiego rodzaju śmieci jakie można sobie wyobrazić. Na ulicach masa policji, wszędzie ochrona, a wokół bogatej części miasta slamsy. Szybko zdecydowaliśmy się opuścić to miasto i pognać na wschód Jawy. Trzy dni zajeło nam przebicie się do Probalingo, małego miasteczka, które miało być naszą miejscowością tranzytową pod wulkan Bromo.
Przyznaję, że były to jedno z najcięższych doświadczeń autostopowych jakie pamiętam. Drogi w Indonezji są przeważnie w kiepskim stanie, a całą sprawę komplikował kończący się właśnie Ramadan. W efekcie czego byliśmy świadkami tego jak, cała populacja;) wyspy rusza odwiedzić rodzinne okolice. Zaowocowało to potokiem motocykli na drogach (motocykl to najpopularniejszy środek transportu w Indonezji), którego hałas i smród towarzyszył nam ponad dwanaście godzin na dobę. Z opresji tej wywabiały nas jedynie ciężarówki z chęcią zabierające nas na stopa bez dodatkowych opłat (autostop tutaj to zjawisko niepopularne, a jeśli już znane to kierowca oczekuje zapłaty, dlatego za wczasu warto się zapytać, czy ktoś ma zamiar podrzucić nas "za jeden uśmiech"), gdzie mogliśmy smacznie spać na pace i pomoc miejscowej policji, która oddawała nam na noc kawałek trawnika przy posterunku, donosiła wodę, czy użyczała łazienki byśmy mogli zmyć z siebie kurz drogi. Te dwie rzeczy wynagradzały nam trud drogi niemniej drogi tej raczej już nie powtórzymy.

Zachodnia Jawa to dla nas koniec uciążliwej drogi. Od Surabaji słońce świeci jakby jaśniej, ludzie uśmiechają się przyjacielsko - jest dobrze. Szybko pokonujemy kolejne kilometry. Przed zachodem czwartego dnia w Indonezji dojeżdżamy do Probalingo. Z tego miejsca mamy jeszcze do pokonania około trzydzieści kilometrów stromą górską drogą. Pokonanie jej nie jest jednak takie proste. Łapiąc stopa dowiadujemy się, że nic z wyjątkiem specjalnie do tego przeznaczonych busików nie kursuje w tamtą stronę. Niezrażeni tymi nowinami dalej łapiemy stopa. Z czasem zapad zmierzch, a nasza sytuacja wydaje się być z chwili na chwilę mniej sprzyjająca.
W między czasie poznajemy Indonezyjczyka imieniem Elwyn, który jak my, bezskutecznie próbuje przedostać się pod wulkan Bromo. Po pewnym czasie decydujemy się wspólnie poszukać wyjścia z tej sytuacji. Łapiemy stopa najdalej jak to możliwe, czyli do skrzyżowania drogi zaraz za miastem i tu jakby na potwierdzenie, że była to właściwa decyzja jeden z lokalnych mieszkańców oferuje nam pomoc. Od tego momentu wszysto idzie jak z płatka. Po godzinie i kolejnych trzech stopach złapanych na górskiej drodze docieramy do naszego celu - Camerolewnag, gdzie szybko wynajmujemy pokój by o 2.00 rano ruszyć na szlak.
To co nastąpiło potem na długo pozostanie w mojej pamięci. O koło 5.30 z punktu widokowego, całą trójką obserwujemy pierwsze promienie słońca wspinające się na wulkan. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem i wątpię bym kiedykolwiek zapomniał. Piękno tego miejsca powala. Nawet jeśli wokół nas jest masa turystów to watra tego widoku jest każda sekunda spędzona na punkcie widokowym. Panorama zapiera dech w piersiach.
Pół godziny później idziemy już w stronę wulkanu schodząc wcześniej pokonaną trasą, podziwiając to co umknęło naszym oczom w nocy. Po dwóch godzinach docieramy pod świątynię u stóp wulkanu. Opędzając się od lokalnych sprzedawców pniemy się schodami nad krawędź rozpadliny. W powietrzu czuć siarkę, a ziejącego krateru co parę minut wydobywa się kolejny obłok pary. Pomimo mocno turystycznej atmosfery, miejsce to robi duże wrażenie. Po powrocie do wioski z której rozpoczęliśmy nasz trekking pakujemy plecaki i ruszmy w dalszą drogę. Zanim to jednak nastąpiło pożegnaliśmy się z Elwynem, po czym udaliśmy się do lokalnej knajpy na pierwsze w tym kraju Gado-gado. Potrawę składającą się z warzyw, tofu i tempechu - palce lizać. Zaspokajając głód zarzuciliśmy nasze plecaki na plecy i ruszyliśmy w drogę do Baniałani - ostatniej dla nas miejscowości na Jawie. Stamtąd następnego dnia mieliśmy przeprawić się na Bali. Plan ten zrealizowaliśmy docierając na miejsce późnym wieczorem, noc spędzając opod namiotem na terenie portu promowego. Nad naszym bezpieczeństwem czówała lokalna policja, która zapewniła nam taką możliwość, a następnego dnia czekała na nas Bali.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz