wtorek, 26 lutego 2013

...kończąc o Minorce.

  Podróżując, lubię zatrzymać się w jednym miejscu przez dłuższą chwilę – dwa, trzy dni, czasami dłużej. Daje to czas, by oswoić się z natłokiem nowych wrażeń i widoków - złapać oddech. Poza tym można w ten sposób trochę dokładniej przyjrzeć się temu, co nas otacza - i wtopić się w rytm życia danego miejsca.
   Na Minorce takim miejscem okazało się Es Mercadal – małe miasteczko u podnóża góry El Toro. Nie wyróżniało się szczególnie na tle głównych atrakcji wyspy, ale może właśnie w tym tkwił czar – spokojna mieścina, którą można przejść w piętnaście minut, idealnie miejsce na bazę wypadową w pozostałe rejony wyspy. Głównym powodem, dla którego będę jednak wspominał El Mercadal, będzie Chris, który goszcząc naszą dwójkę, urzekł nas swoją otwartością. To dzięki niemu poznaliśmy znaczenie słowa „kolacja” w Minorkańskim stylu – czytaj: codzienny posiłek spożywany w gronie znajomych, nie wcześniej jak o 22.00. W ich efekcie już po pierwszym wieczorze, wybierając się na spacer, poczuliśmy się jak swoi, gdy przechadzając się uliczkami miasta co jakiś czas słyszeliśmy „Hola!” wypowiadane w naszym kierunku przez niedawno poznane na owych „kolacjach” osoby.
   Es Mercadal stało się naszą bazą na następne trzy dni, w trakcie których w ciągu dnia jeździliśmy w różne zakątki wyspy, natomiast wieczorem spotykaliśmy się ze znajomymi, bądź spacerowaliśmy po miasteczku.
    Nasz szlak zaprowadził nas do miejsc takich jak: starożytne ruiny w Torello, wioska Binibeca vell – słynna ze względu na swoją architekturę składającą się z bielonych domów. W Alayor mieliśmy okazję spróbować słynnych w tamtych stronach lodów La Menorquina. Trafiliśmy też do rezerwatu ptaków nieopodal Es Grau. Udało nam się również zobaczyć pozostałości starożytnych zabudowań, tzw. talajoty sprzed ponad trzech tys. lat. Poza tym zajeżdżaliśmy wszędzie tam, gdzie droga i ludzie na niej napotkani nas ponieśli. Jedna z takich osób było Bob, angielski emeryt, który dwadzieścia lat temu przeprowadził się na Minorkę, ale jakoś nie zdołał się nauczyć hiszpańskiego, co zresztą wcale mu nie przeszkadzało. Wsiadając do jego samochodu myślałem, że nasze spotkanie nie potrwa zbyt długo. Miał nas podrzucić zaledwie 10 km dalej, ale jak to bywa w stopie - „you never know”. Ostatecznie w towarzystwie Boba spędziliśmy parę godzin, słuchając jego historii, rozmawiając. Bob okazał się niezwykłym gawędziarzem, któremu nigdzie się nie śpieszyło, co nie znaczy, że jazda z nim należała do spokojnych – wręcz przeciwnie. Nasze spotkanie rozciągnęło się na wizytę w domu jego znajomego i wypicie tam wspólnej herbaty z widokiem na morze. W momencie, gdy nasze drogi rozeszły się naprawdę czułem, że polubiłem tego „starego piernika” – jak sam siebie określał:).
   Jak wszystkie dobre rzeczy, nasz wyjazd na Minorkę musiał się kiedyś skończyć, ale mam wrażenie, że nie była to ostatnia wizyta na tej wyspie. Pozostało jeszcze tyle do zobaczenia i zrobienia – przede wszystkim chciałbym przejść Minorkę dookoła szlakiem Cami de Cavalls. Poza tym - po prostu tęskni mi się za tą wyspą. Za jej łagodny śródziemnomorski klimatem, za zielonym krajobrazem, podobnież tylko zimą i poza sezonem, ale co tam! No i za ludźmi zamieszkującymi tą wyspę – był w nich jakiś wymowny spokój i radość nadające niezwykłej atmosfery wszystkim spotkaniom. Co mogę więcej powiedzieć? Może – do
zobaczenia:)





















Brak komentarzy :

Prześlij komentarz